Coffee cake to ciasto, które w teorii jest mi znane od lat. Przepisy na rozmaite wegańskie wersje tego amerykańskiego klasyka przewiają się regularnie na blogach i profilach zza oceanu, które obserwuję. Choć to rodzaj biszkoptu z cynamonową kruszonką, czyli coś, co w teorii powinno mi przypaść do gustu, nigdy wcześniej nie testowałam go w mojej własnej kuchni. Co za niedopatrzenie!
Sernik baskijski nie jest najstarszym sernikiem świata. To dzieło lat 90-tych, czyli z pokolenia Y. Ot, zwykły millennials. Skąd się wziął? Kolebką sernika baskijskiego jest miasto mieszczące się w Kraju Basków, San Sebastian. W latach 90. Santiago Rivera przejął od swoich rodziców, Eladio Rivery i Carmen Jiménez, bar La Viña i zaczął wypiekać sernik charakteryzujący się kremową konsystencją i przypalonym wierzchem. W miarę upływu lat sernik zdobył popularność na całym świecie – stał się znany do tego stopnia, że w 2021 New York Times okrzyknął sernik baskijki „smakiem roku”. To był chyba moment, kiedy sernik podbił blogosferę.
Przepis na tartę migdałową z gruszkami piekę Moi Mili od uwaga… 10 lat! Sama nie mogę w to uwierzyć, że od dnia, kiedy zrobiłam ją po raz pierwszy i zabrałam na spotkanie z koleżankami minęło już 10 lat. Przecież to było wczoraj… Czas biegnie szybko, a odkąd pracuję jeszcze szybciej. Nawet nie chce pisać, co się wydarzyło z czasoprzestrzenią odkąd jestem mamą. Z jednej strony widzę jak rośnie mój syn, z drugiej w pewien sposób czas się zatrzymał i totalnie nie potrafię w pierwszym momencie powiedzieć ile mam lat. Może przyczyniła się też do tego pandemia, która u wielu z nas namieszała w życiu solidnie i zaburzyła pewien znany nam porządek świata?
Wróci słońce – myślał Muminek, podniecony – Koniec z ciemnościami, koniec z samotnością. Będzie można usiąść sobie na werandzie i pogrzać plecy…
(Tove Jones, Lato Muminków)
Uwielbiam lato, kocham ciepełko, kocham grzać plecy w słońcu, ale przyznam szczerze, że w tym roku było takich chwil na mało. Choć może dla mnie zawsze jest nie dosyć? Zawsze lato kończy się za szybko. Myślę, że będę musiała poszukać jakiś alternatyw i podładować swoje życiowe baterie nieco inaczej. Jeszcze nie wiem jak, ale z całą pewnością coś wymyślę i może podzielę się z Wami złotymi radami „cioci Madzi”. 😉
Sierpień od dawna był dla mnie ważny. To właśnie w tym miesiącu podjęłam spontaniczną decyzję o stworzeniu bloga. Dokładnie 14 lat tamu zaczęłam tworzyć Hello Morning. 14 lat! Wyobrażacie sobie? Mój blog to już w sumie zbuntowany nastolatek lub nastolatka. Nie przechodzi mi do głowy żaden wegański bloger czy blogerka z takim stażem blogowania, jak ja. Przez pierwsze 5 lat działając na domenie www. mniammniamvege.blogspot.com, a później przeprowadziłam się tutaj. Przez ostatnie lata moja aktywność drastycznie spadała. Praca zawodowa, macierzyństwo, ale też ogólny spadek popularności blogów nie sprzyjały tworzeniu. Wszystko wskazuje jednak na to, że obecnie będzie mnie tu więcej.
Dawno mnie tu nie było. Trochę już zapomniałam jak to jest pisać bloga, tworzyć wpisy, obrabiać zdjęcia i publikować. Przyznam szczerze, że najbardziej cenię w blogowaniu systematyczność, czyli coś w czym przez ostatnie miesiące dałam ciała. Jest ona ważna dla mnie jako autorki, bo pozwala zachować ciągłość pisania, pewien rytm, ale myślę, że także społeczności, którą buduje się między innymi właśnie dzięki systematycznemu pisaniu, sprawiąc, że czytelnicy i czytelniczki czekają na kolejne wpisy, jak na odcinek ulubionego serialu. Mam nadzieję, że wybaczycie mi tę nieobecność, ale wymówkę mam całkiem zacną: byłam zajęta pisaniem swojej pierwszej książki kucharskiej i kiedy tylko w swoim zabieganymi, lekarskim życiu znajdowałam czas na gotowanie, robienie zdjęć i pisanie, przepis trafiał do książki, a nie bloga. Książka, które tematyki jeszcze nie zdradzę miała ukazać się jesienią. Niestety w tym czasie wypadły mi egzaminy , więc wydawnictwo zdecydowało, że wypuści książkę dopiero na wiosnę. W sumie mnie to ucieszyło, bo szkoda byłoby, gdybym nie mogła zaangażować się w promocję własnej książki, nie mogła spotkać się z czytelnikami czy nie przygotowałabym przy okazji premiery jakiś warsztatów kulinarnych. Mam fajne plany na wiosenną premierę, ale nie będę wybiegać z nimi do przodu. W swoim czasie dam Wam znać czy i gdzie będziemy mogli i mogły się spotkać na pogaduchy i wspólne gotowanie.
Nowy Orlean skradł mi serce ponad trzy lata temu od pierwszych sekund pobytu. Był diametralnie inny od Nowego Jorku, do którego wzdychałam kilka godzin przed lądowaniem w NOLA, ale inny nie znaczy gorszy. Inny to inny. Nie ma co porównywać, bo zestawienie ze sobą tych miast jest jak porównanie jabłka z granatem. Są różne, oba mają urok, choć tkwi w czymś zupełnie innym. Oczywiście znam osoby, którym Nowy Orlean zupełnie nie przypadł do gustu, więc nie zamierzam Wam się nachalnie narzucać z moją miłością do tego miasta, ale zdecydowanie jest to miejsce z wyjątkowym klimatem, luzem, pełne muzyki i przychylnie nastawionych ludzi. Jest barwne, głośne, czuć wpływy wielu kultur, czuć niełatwą historię i to, że NOLA po Katrinie wstaje z kolan. Spotykają się tu wpływy afrykańskie i europejskie, dając naprawdę niesamowity efekt widoczny w sztuce, jedzeniu i mentalności. Trochę Stany, trochę Karaiby. Bardzo gorąco polecam Wam książkę „Dziewięć twarzy Nowego Orleanu” wydawnictwa Czarne, która pomoże zrozumieć zawiłe losy miasta i jego mieszkańców. Jedynym z moich marzeń jest móc tam wrócić od czasu do czasu, aby naładować się niezwykłą energią tego miasta. Może w okresie Boże Narodzenia? A może w karnawale?
Sezon malinowy dobiega końca. To już ostatnie październikowe zbiory i żegnamy się z tymi pysznymi owocami na kolejny rok. Ja bardzo lubię te późne maliny i najbardziej po prostu same – na surowo. Kiedy byłam u rodziców dostaliśmy od znajomych ogromną ilość malin. Taką, że nawet najwięksi fani tych owoców nie byliby w stanie przejść. Część zjedliśmy, część zamroziliśmy, a część poszła na ciasto. Jedno z moich ulubionych w okresie letnim. To był taki ostatni ukłon w stronę lata – owocową babkę marmurkową.
Z nowości, które pojawiły się w ciągu ostatnich miesięcy w mojej kuchni znajduje się chleb na zakwasie. Choć piekę go coraz częściej i coraz śmielej, nadal brakuje mi odwagi, aby zacząć się z Wami dzielić doświadczeniem i przepisami. Co innego drożdżowe wypieki. Do nich mam szczególny dar lub jak to się mówi – rękę. DO tego spore doświadczenie, bo piekę od podstawówki. Na moim blogu znajdziecie drożdżówki, chałki, ślimaczki drożdżowe, rogaliki, zawijasy z makiem, pizze, focaccie i inne drożdżowe wypieki czy pyszności takie, jak pączki i donuty. Sporo się tego zebrało przez ostatnie lata. Do drożdżowej rodziny dołączył dziś wspaniały chleb mleczny. Inspirowałam się przepisem, który znalazłam na blogu Seitan is my motor, jednego z moich ulubionych blogów poświęconego wegańskim przepisom, zwłaszcza wypiekom. Oczywiście, jak to ja, nie trzymałam się ściśle receptury i wprowadziłam kilka modyfikacji. W międzyczasie, eksperymentując z recepturą, zdarzyło mi się też zastąpić silken tofu gęstym roślinnym jogurtem a’la greckim oraz kokosowym, a także użyć oleju zamiast margaryny, bo nie zawsze mam ją pod ręką. Po raz pierwszy przy okazji przepisu na mleczny chleb piekłam drożdżowy chleb z użyciem Tangzhong, czyli bazując na japońskiej metodzie podgrzewania mleka lub wody z mąką, pozwalającej aktywować gluten, dzięki czemu wypieki są jeszcze bardziej puszyste. I rzeczywiście się sprawdza. Chlebek jest wyrośnięty i mięciutki. Muszę wypróbować metody z Tangzhongiem w przepisach na chałkę. Czuję, że to może być prawdziwy sztos!
Byłam ciekawa ile przepisów na brownie można już znaleźć na moim blogu. Wpisałam w wyszukiwarkę google frazę: ” brownie Hello Morning” i podpowiedziała mi, że dotychczas na na stronie pojawiły się aż cztery różne receptury na: brownie dyniowe, brownie batatowe, brownie z ciecierzycy (bez glutenu i rafinowanego cukru) oraz klasyczne brownie z orzechami włoskimi. Jeżeli dodam do kompletu przepis na brownie bananowe, które niedawno ukazało się na moim instagramie to wychodzi na to, że dzisiejszy przepis jest szóstym brownie w historii Hello Morning. Choć tak naprawdę na moim blogu po starym adresem, były jeszcze receptury na brownie buraczane i sernikobrownie z kaszą jaglaną, ale do tych dwóch ostatnich czytelnicy i czytelniczki od dawna nie mają już dostępu. Stronę zamknęłam i moje blogerskie poczynania możecie śledzić tylko na obecnym blogu oraz oczywiście w mediach społecznościowych, zwłaszcza na instagramie.
Uwielbiam bajgle i każde miejsce w Poznaniu, gdzie można je dostać obczajam, a właściwie obczajałam przed pandemią O-B-O-W-I-Ą-Z-K-O-W-O. Warunek był jeden – musiały być wegańskie. Mogę polecić te kawiarni Stragan przy ulicy Ratajczaka oraz Bajgle Króla Jana, które spotkacie również w Szczecinie. Jeżeli chodzi o piekarnię to na pewno wypiekają je we wtorki i piątki w Pracownia Godny z Wildy i można je zamówić przez stronę Fyrtel, wspierającą lokalne biznesy poznańskie. Miejsc sprzedających bajgle w całej Polsce jest na pewno sporo. Ja kojarzę te z Poznania, ale chętnie posłucham w komentarzach, gdzie jeszcze można je dostać! Możemy wspólnie stworzyć ogólnopolską mapę miejsc wypalających bajgle.