Kiedy lata temu przechodziłam na weganizm nie sądziłam, że spróbuję jeszcze chociażby bezy, a tu znienacka ktoś odkrył aquafabę i jej fenomenalne właściwości, dzięki której zamienimy ją nie tylko w bezę, makaroniki, majonez, ale też pyszny mus czekoladowy lub orzechowy lub krem do tortu. Okazało się, że wegańska Pavlova jest w zasięgu ręki. Bezy to może nie jest coś, za czym specjalnie tęskniłam, ani nic, co przygotowuje na co dzień, bo stanowi stały element diety. W każdym razie ze względu na zawarty w niej cukier nie powinna. Beza to coś, co w moim wegańskim życiu nie jest potrzebne, ale kiedy ktoś z bliskich zażyczy sobie na urodziny tort bezowy, mogę powiedzieć: nie ma sprawy, już się robi. I to jest super fajne.
Bez bezy da się żyć, ale czasami się przydaje i można nią sprawić komuś dużo radości, a to jest bezcenne.
Z serami mam podobnie. Kiedy zostałam weganką nie było żadnych roślinnych alternatyw dla sera pod ręką. Czasami przywoziłam czy dostawałam jakieś wegańskie żółte sery od siostry z Wielkiej Brytanii, ale umówmy się, że nie były zbyt dobre. Owszem, topiły się na pizzy czy zapiekankach, ale smakiem, czy konsystencją na zimno bardziej przypominały ciastolinę (ech… ile ciastoliny pochłonęłam w dzieciństwie wiem jedynie ja sama…:)). Choć zarówno smak i konsystencja wegańskich żółtych serów na przestrzeni lat nawet się poprawiła (zwłaszcza niektóre marki się wyrobiły), ze względu na skład, który w dużej mierze składa się z oleju kokosowego, nie powinny stanowić nieodłącznego elementu naszej codziennej diety. Olej kokosowy nie zalicza się do zdrowych olejów i choć z uwagi na charakterystyczny smak czy właściwości przydaje mi się czasem w kuchni, staram się go jednak nie nadużywać.
Mówiąc najprościej żółte sery stanowią fajne urozmaicenie diety, sprawiają, że niektóre dania, jak np. pizza bardziej przypominają znaną nam wersję, ale nie jest to coś co ochoczo powinniśmy kłaść na każdej kanapce. Są kaloryczne, ale nie są odżywcze. W dłuższej perspektywie czasowej, dieta roślinna oparta na takich alternatywach dla produktów mlecznych, okaże się niedoborowa, a jak wiemy jesteśmy w stanie jeść roślinnie i wartościowo. Ważne jest jednak, abyśmy z głową dobierali składniki naszego codziennego menu. Pamiętajcie też, że neapolitańska pizza marinara bez sera to jedna z najwspanialszych rzeczy, którą dały ludziom Włochy.
Pamiętam, że już jako weganka spotykałam osoby, które dziwiły się, że się tak świetnie czuję na diecie roślinnej, bo one próbowały wegetarianizmu i nie dały rady. W pewnym momencie źle się czuły, brakowało im energii, włosy i paznokcie robiły się brzydkie. Kiedy zaczynałam drążyć temat okazywało się, że był to wegetarianizm oparty na pierogach: ruskich, z kapustą, z serem itd. Nic dziwnego, że na dłuższą metę nie sprawdził się. Zdowa dieta roślinna bazuje na warzywach, owocach, strączkach, pełnoziarnistych produktach zbożowych i orzechach. Cała reszta to dodatki, które sprawiają, że jest jeszcze smaczniej, które urozmaicają i pomagają na co dzień. Nie musimy tak całkiem porzucać naszych przyzwyczajeń, a dzięki temu dieta roślinna jest łatwiejsza do wykonania i bardziej przyjazna.
Sama nie wiem kiedy, ale od pewnego czasu bardzo popularne stały się sery toczone z orzechów, głównie orzechów nerkowca. Totalnie pyszne i dużo bardziej wartościowsze niż te żółte. Zaczęliśmy więc „toczyć” serki w domu, kombinować z ziołami i dodatkami, które nie tylko podkręcają smak, ale też sprawiają, że nasze serki są bardziej odżywcze. W Stanach jadałam przepyszne serki od Miyoko’s . Powiem Wam, że sery, jak sery, ale masło z dodatkiem kultur bakterii tej marki wymiata i jest to zdecydowanie coś, co warto sobie kupić w Whole Foods.
W Polsce najbardziej ujmują mnie sery od Wege Siostry Obserwuję markę od początku i jestem totalnie oczarowana rozwojem. Sery są pyszne, a opakowania piękne, instagramowe. Owszem, zgodzę się, że cena 20-25 zł za opakowanie jest nieco zaporowa, raczej mało studencka i nie stanowi konkurencji dla producentów mlecznych firm, ale trzeba też przyznać, że składnik bazowy serów i skala produkcji nie pozwalają na niższe ceny na chwilę obecną. Prawda jest jednak taka, że za ser naprawdę dobrej jakości też zapłacimy więcej niż za takie „marketowe”. Niemniej, jeżeli zapytacie się czy polecam Wam jakieś gotowe sery z orzechów nerkowca to na pewno wskażę Wege Siostry. W Poznaniu dorwiecie je w kilku sklepach ze zdrową żywnością.
Roślinne sery pleśniowe a’la camembert lub brie to również hit ostatnich dwóch, może trzech lat. Co odważniejsi czy odważniejsze robią je samodzielnie i tak na przykład autorka bloga Mniu Mniu przygotowuje sery pleśniowe w domu. Przyznam, że chodziło mi to trochę po głowie, jednak, pomysł odwlekam na lepsze, mniej pracowite czasy, których tak naprawdę nie widać, ale jestem cierpliwa.
W zasadzie z roślinnym camembert jest trochę jak z tymi bezami. Przechodząc na weganizm założyłam, że ich po prostu nie ma i nie będzie. Specjalnie nie tęskniłam, głodem nie przymierałam.
Wegańskie sery pleśniowe można także dorwać w sklepie. Oczywiście nie każdym, ale niektóre sklepy ze zdrową żywnością mają je w swojej ofercie. Choć wielokrotnie spotykałam je w sklepowych lodówkach, głównie za granicą, dopiero niedawno zdecydowałam się wydać 10 euro w berlińskim Veganz, aby spróbować co tak naprawdę kryje się pod papierkiem.
Pochwaliłam się zakupem Happy Cashews w Veganz w story na Instagramie i dostałam od moich obserwatorek i obserwatorów mnóstwo pytań o to, czy próbowałam sera pleśniowego od Serotoniny.
Odpowiedź brzmiała: nie. Szczęśliwie dzień później natknęłam się na ser Escobar Royale w sklepie ze zdrową żywnością i pomimo, że cena 49,50 zł zmroziła nieco (to samo w obcej walucie boli mniej…), kupiłam opakowanie i postanowiłam, że sprawdzę jak wypadanie porównanie. O co tyle krzyku, jak smakuje i czy warto?
Escobar Royal kryje się w ładnym, eleganckim opakowaniu. Od razu rzuca się w oczy, że to nie jest taki zwykły ser. Po odpakowaniu prezentuje się jak rasowy, najprawdziwszy ser pleśniowy. Niemniej, praktycznie w ogóle nie pachnie jak camembert, a jak wiadomo zapach jedzenia ma istotne znaczenie dla doznań smakowych. Jest odpowiednio słonawy, ma ładny kremowy kolor, ale konsystencja jest zdecydowanie za mało gładka, przypomina raczej zwykłe sery z orzechów nerkowca, niż ser pleśniowy.
Zaletami Escobar Royal jest przyjemny kolor. Nie mogę powiedzieć, że ten ser jest niedobry, przeciwnie – jest bardzo smaczny, jednak nie za bardzo widzę sens płacenia za tego typu ser dwukrotnie wyższej ceny, tylko dlatego, że wizualnie przypomina camembert. W smaku i konsystencji tak naprawdę w moim odczuciu z serem pleśniowym nie ma za wiele wspólnego.
Wiem, że dość surowo oceniłam Escobar Royale rodzimej Serotoniny, ale wiem, że oczekujecie szczerej opinii, a nie takiej, żeby było miło. Myślę, że niestety ser ten stracił punkty przez to, że testowałam go równocześnie z niemieckim Happy Cashews, który może nie ma takiego ładnego opakowania jak sery od Serotoniny, ale w teście zapachu, smaku i konsystencji wypada znacznie lepiej. Kolor jest raczej szaro-bury, określiłabym może jako …betonowy? Tutaj Escobar prezentuje się ładniej, ale całą resztą wygrywa Happy Cashews. Przede wszystkim pachnie jak ser pleśniowy, czuć ten grzybowy zapach zaraz po odpakowaniu. Warstwa pleśni jest zdecydowanie grubsza i wyczuwalna w smaku. Ma też bardziej kremowe wnętrze w porównaniu z Escobarem, czym nieco bardziej przypomina camembert. Happy Cashews jest bardzo smaczny (o ile ktoś lubi sery pleśniowe), odpowiednio słony i w ogólnej ocenie wypada bardzo dobrze. Jedynie cena jest zaporowa, bo w moim odczuciu wydawanie 10 Euro na ser jest jednak szaleństwem i za tą sumę można kupić chociażby dwa zwykłe sery w nerkowców, nie mówiąc nic o zwykłych roślinnych produktach.
Czy polecam? Jeżeli tęsknicie za takimi smakami, nie szkoda Wam pieniędzy to oczywiście dlaczego nie? Niemniej mając możliwość wyboru z tych dwóch, polecałabym jednak wybrać Happy Cashews.
Ja sama żyłam tyle lat bez sera pleśniowego, że mogę żyć dalej. Przekonałam się, że nie jest to nic, za czym tęsknię i czego potrzebuję. Wygląda może i fajnie, ale jednak głównie ze względu na cenę i dostępność kłóci się z moją ideą weganizmu – łatwego, dostępnego, taniego. Nawet fanatyka camembert nie przekonam tymi serami do diety roślinnej. Chcę widzieć w roślinnych alternatywach konkurencję dla tradycyjnych produktów pochodzenia zwierzęcego, a te sery tej konkurencji nie stanowią ze wspomnianych przeze mnie wyżej powodów – dostępności i ceny. Może w przyszłości, kiedy będą produkowane na większą skalę, ich cena spadanie na tyle, że od czasu do czasu po nie sięgnę. Niemniej, o ile firma Happy Cashews sprawia wrażenie progresywnej, która pragnie iść śladami wspomnianej wyżej amerykańskiej Miyoko’s, o tyle Serotonina wydaje się nie mieć imponujących planów biznesowych, choć oczywiście mogę się mylić i źle interpretować ich poczynania na rynku produktów wegańskich. W moim opinii idealną sytuacją jest, gdy twórcy żywności roślinnej dążą do masowej produkcji i trafienia ze swoim towarem na półki popularnych sklepów. Wówczas weganizm staje się nie elitarną dietą dla wybranych, ale jest dla wszystkich, którzy chcą jeść bardziej roślinie.
Bolączka wielu wegańskich „biznesów” jest brak ambicji, perspektyw rozwoju i chęci trafienia ze swoim produktem do każdego. Jest kilka takich, które wydają się myśleć przyszłościowo, jak Bezmięsny, Jogurty Magda i PlantOn, Zmiany Zmiany, a także Wege Siostry. Mam nadzieję, że wegańskich, rodzimych producentów z ambicjami trafienia na sklepowe półki będzie coraz więcej.
Jeżeli podoba Ci się mój wpis to koniecznie śledź mnie na:
1 myśl w temacie “Test wegańskich serów pleśniowych”