Jak ktoś ma obsesję na punkcie gotowania i jedzenia to nie poradzisz. To raczej nieuleczalne. Jakiś czas temu zaczęłam łapać się na tym, że po obejrzeniu filmu opisuję kuchnię i jedzenie, które się w nim pojawiało. Zwracam uwagę na to, co bohaterowie mają w lodówce, na półkach, co zamawiają z knajpie i jadają. Na kawiarnie i food trucki. Robię to absolutnie podświadomie. O tym, że jest to coś niecodziennego przekonuję się, gdy rozmawiam o danym filmie czy serialu i widzę zdumienie w oczach moich rozmówców, gdy zaczynam opisywać naczynia z kuchni, meble z kawiarni czy zawartość talerza bohaterów. Dociera do mnie, że jestem spaczona, że mam zaburzoną percepcję świata… Że jestem uzależniona od kuchni, od sprzętów do gotowania i naczyń. Mam obsesję gotowania. Takie historie przytrafiają mi się przy większości filmów czy seriali, które oglądam. Podczas filmów takich jak „Czekolada” czy „Uczta Babette” bodźców kulinarnych jest tyle, że odpływam na całego. Tracę wątki skupiając się na kulinarnym tle. Totalne szaleństwo. Czytaj dalej „Wegański sernik nowojorski, czyli… tofurnik nowojorski”
Miesiąc: Kwiecień 2016
Kotlety z kaszy owsianej
Nieraz zastanawiam się co ja właściwie tutaj robię? Dlaczego poświęcam swój wolny od pracy czas i godzinami gotuję, opracowuję przepisy i fotografuję (niestety dalece nieprofesjonalnie) swoje kulinarne osiągnięcia? Myślę, że po części chodzi o to, że gotowanie, krojenie, szatkowanie, mieszanie, ugniatanie – te powtarzalne i zupełnie innowacyjne sposoby obchodzenia się z jedzeniem są dla mnie sposobem na odreagowanie stresów czy smutków, ale też… twórcze spełnienie. Gotowanie porządkuje myśli, poza tym w mojej codziennej pracy na efekty muszę raczej długo czekać, a w kuchni rezultaty mogę podziwiać od razu, najpóźniej po kilkunastu godzinach. Pozawala mi to nadrobić pewne braki. Z drugiej strony i tu nie zawsze wszystko wychodzi i czasami trzeba popróbować kilka razy, aby osiągnąć pożądany smak czy konsystencję potraw. Dlatego właśnie, choć mój blog jest podrzędny, zdjęcia nieprofesjonalne, a poziom postów nie wznosi się na wyżyny intelektualne, uparcie i wciąż prowadzę stronę Hello Morning. Dla zabawy, dla relaksu, dla warsztatów, podczas których spotykam fantastycznych ludzi… Dla Was, którzy tu zaglądacie i dla siebie, abym miała do czego wracać podczas swoich kulinarnych przygód…
Domowy sos barbecue i tempehowe burgery
Czas pikników, wypadów w plener, wycieczek do lasu, w góry, nad jeziora i morze, a przede wszystkim moich ukochanych pikników zbliża się wielkimi krokami. Należę do tej grupy ludzi, która ma wszystko zaplanowane i poukładane, co jest moim przekleństwem i błogosławieństwem, bo tak samo często ratuje mnie, jak i nie daje żyć, gdy tylko coś zaczyna wymykać się spod kontroli lub toczyć po swojemu, a nie tak jak ja to sobie zaplanowałam… Aby nie spóźnić się z przepisem przed majówką, zawczasu wrzucam przepis na sos BBQ, który sprawdzi się zarówno do potraw z grilla, ale będzie też idealnym dodatkiem do pieczonych w piekarniku warzyw czy domowych burgerów.
Tak więc oto jest i on: domowy, wegański, aromatyczny sos BBQ, coraz bardziej popularny nad Wisłą i niezastąpiony, gdy przygotowujemy jedzenie typu fast food.
Najlepsza domowa granola. Orzechowa. Wegańska.
Śniadanie to bardzo ważny posiłek i nie powinniśmy o nim zapominać. Dobrze skomponowany daje kopa energetycznego, jak stąd na Księżyc (choć ponoć to nie tak znowu daleko…). Ja jem śniadanie zawsze, choć nie zamierzam się idealizować i wmawiać Wam, że codziennie jest rozmaite, wieloskładnikowe i przygotowane z największą starannością. Niemniej staram się, aby nawet to, jedzone w pośpiechu, nie było byle czym. Moim ulubionym rozwiązaniem w chwilach, gdy nie mam czasu (czytaj: zaspałam i nieprzytomna potykam się w pośpiechu o własne nogi, wiedząc, że znów nie zrobię sobie makijażu do pracy i będę wyglądać niepoważenie…) są koktajle i smoothies. Koktajle przygotowywane na bazie mleka roślinnego, pestek, płatków owsianych, orzechów i owoców lub smoothie owocowo-warzywne miksuje się błyskawicznie. Czasami myślę, że to blender kielichowy uratował moje śniadania przed zagładą… W tygodniu mimo wszystko wygrywają właśnie miksy do picia i granole z roślinnym mlekiem. Czasami wieczorem przygotuję sobie pudding z nasion chia lub tapioki, ale zdecydowanie wolę je latem, kiedy przeżywamy zatrzęsienie sezonowych, lokalnych owoców. Czasami, gdy śpieszę się nieco mniej (czytaj:jakimś cudem wygrzebałam się z łóżka, gdy tylko zadzwonił budzik) przygotowuję jaglankę lub owsiankę, miksuję koktajl i parzę kawę w dripie . W weekendy jest nieco inaczej. Z reguły, jeżeli jesteśmy na miejscu, a ja nie dyżuruję, celebrujemy śniadania i jemy iście po królewsku – są naleśniki, placki, tofucznice, sałatki owocowe, rozmaite hummusy z masą dodatków oraz chlebkiem arabskim i inne cuda na kiju. Czytaj dalej „Najlepsza domowa granola. Orzechowa. Wegańska.”
Misa mocy: wiosenna z tempehem i miętową salsą verde
Nawiązując do tematyki ostatnich dni powiem tak: „To moje ciało jest, to ja tutaj rządzę”. Ostatnio na moich profilach przebija się trochę polityki, ale trudno od tego uciec i trudno nie zabierać głosu w ważnych dla mnie sprawach. Nie zamierzam pozostawać bezstronną, apolityczną, taką… jałową. Niby to blog o jedzeniu, ale nie tylko, o czym mieliście okazję przekonać się niejednokrotnie i pewnie nieraz się jeszcze zaskoczycie moimi wpisami. Nie będę drążyć i dywagować za dużo, a nawiązując do powyższego cytatu przejdę do tematu…jedzenia. Otóż zarządzając, że tak powiem, moim ciałem coraz większą uwagę poświęcam przygotowywanemu jedzeniu. Myślę, że wiele prawdy jest w powiedzeniu: „jesteś tym, co jesz”, więc staram się sięgać po proste, a zarazem zróżnicowane składniki, które trafiają do naszych potraw. Tej wiosny misy mocy, czyli popularne superbowl pojawiają się szczególnie często.Mają wiele zalet i mało wad. Są proste w przygotowaniu, a jednocześnie przepiękne i zdrowe, bo dzięki mnogości zawartych w nich składników dostarczają nam wszystkich niezbędnych substancji odżywczych i witamin. Zawsze, kiedy stawiam je na stole przychodzą mi do głowy pytania, które tak często słyszę od niewegańskich znajomych: „Co ty właściwie jesz/Skąd bierzesz białko?” i myślę o tych pełnych współczucia spojrzeniach, że biedna tak poszczę… Cóż, nie wydaj mi się. Patrząc na taką misę mam ochotę wysłać MMSa ze zdjęciem mojego obiadu do jedzącego mięso znajomego i powiedzieć: „Co ty właściwie jesz? Ja to i właśnie stąd biorę białko.”
Składniki na 4 porcje.
Składniki na tempeh z cytrynowo-rozmarynowej marynacie:
- 200 g tempehu – ja użyłam takiego od Vegansie Food, przekroiłam każdy krążek wzdłuż, aby powstało mi 6 płatów tempehu, a następnie każdy podzielam na 4 trójkąty
- 6 łyżek sosu sojowego
- 6 łyżek soku z cytryny
- 6 łyżek oliwy
- 2 łyżki świeżych liści rozmarynu
- 1/2 łyżeczki wędzonej papryki
- 2 ząbki czosnku, obrane i delikatnie rozgniecione nożem tak, aby ząbek pozostał w całości
- 3 0,5 cm plasterki imbiru
Wszystkie składniki marynaty połączyć w misce, dodać pokrojony tempeh, wymieszać tak, aby wszystkie kawałki były pokryte marynatą. Zamknąć lub przykryć miskę/naczynie z marynującym się tempehem i odstawić na 6 godzin, a najlepiej całą noc. Zamarynowany tempeh usmażyć na odrobinie oleju lub zgrillować na patelni grillowej.
Pozostałe składniki misy:
- 1 szklanka zielonej soczewicy, namoczona przez noc w wodzie, odsączona, przepłukana i ugotowana do miękkości w świeżej, osolonej wodzie – gotować przez około 20-25 minut
- 2 średniej wielkości słodkie ziemniaki, obrane i pokrojone w około 0,2-0,3 cm plastry
- 4 średnie ziemniaki, pokrojone w 0,2-0,3 cm plastry ( można w skórce)
- 1 brokuł, podzielony na różyczki
- pęczek rzodkiewek, pokrojonych w cienkie plasterki
- odrobina oleju
- odrobina soli
Soczewicę ugotować wg powyżej instrukcji, odsączyć, przepłukać pod bieżącą wodą i odstawić na bok.
W między czasie na dwóch blachach z piekarnika wyłożonych papierem do pieczenia ułożyć pokrojone w plastry ziemniaki. Posmarować je odrobiną oleju i oprószyć solą. Wstawić do piekarnika nagrzanego do 200 st.C i zapiekać przez 20 minut lub dłużej, do czasu, aż się zarumienią. Można w międzyczasie zamienić blachy, aby ziemniaki równomiernie się upiekły.
Podzielonego na różyczki brokuła wsypujemy do rondla zalewamy wrzącą wodą, przykrywamy i pozostawiamy na 5 minut. Odsączamy w durszlaku i przepłukujemy pod zimną, bieżącą wodą.
Składniki na miętową salsę:
- mały pęczek świeżej mięty
- 2 łyżeczki suszonych liści kolendry
- 1/2 łyżeczki ziaren kuminu (kminu rzymskiego)
- 1/2 łyżeczki soli
- 2 małe ząbki czosnku
- 45 ml octu jabłkowego – ja użyłam octu od Veganise Food
- 100 ml oliwy z oliwek lub innego oleju dobrej jakości
Miętę płuczemy pod bieżącą wodą. Kumin prażymy przez chwilę na suchej patelni, aż zacznie wydzielać aromat – zajmie to około 30-60 sekund, w zależności czy prażymy na małym czy dużym ogniu. Polecam na małym – zwłaszcza, gdy jesteśmy roztrzepani i łatwo możemy go przypali.
W kielichu blendera, Vitamixie lub blenderze z ostrzem typu S umieszczamy wszystkie składniki na wyjątkiem mięty i miksujemy na jednolitą emulsję. Wsypujemy liście mięty i ponownie miksujemy, aby powstała nam piękna, żywozielona salsa.
W 4 miskach rozkładamy po równo: soczewicę, brokuły, rzodkiewkę, ziemniaki i bataty oraz tempeh. Całość polewamy miętową salsą.
Gotowe.