kuchnia roślinna

Obiad w 10 minut: makaron z sosem z awokado i ziół

IMG_0115.JPG

Zanim napiszę o jedzeniu, ponudzę Was niekrótkim wpisem pełnym prezmyśleń dotyczących samego blogowania.

Ostatnio coraz boleśniej odczuwam fakt, że czas nie jest z gumy. Doba wydaje się być krótsza, pomimo doniesień naukowców o tym, że wydłużyła się  o kilka… milisekund…, więc czasu na rozkminy również jest mniej, niż lata temu. Jednak nawet mi zdarza się czasami zagłębić w taki, czy inny temat. Mam bardzo mieszane uczucia, co do sensu pisania bloga, bo brakuje mi pozytywnych bodźców i płynącej z nich dobrej energii.  Pod względem blogowania rok 2015 był najbardziej szalonym i intensywnym czasem od początku 2009 roku. Choć gotuję i piszę tutaj już niemal 6,5 roku to właśnie w ciągu kilku ostatnich miesięcy wprowadziłam najwięcej zmian i podjęłam się wyzwań, o których wcześniej nie myślałam.

Pamiętam, że gdy kilkanaście miesięcy temu przeprowadzałam się do Wrocławia w kółko powtarzałam, że koniec z blogowaniem, że nie mam już na to siły i w ogóle na pewno nie uda mi się tego połączyć z życiem zawodowym. Myliłam się baaardzo, bo czasu na blogowanie miałam sporo. Przede wszystkim dlatego, że znalazłam się w nowym miejscu, z poziomem liczby znajomych oscylującym z granicach +-2. Trzeba powiedzieć to sobie wprost – nie miałam nic innego do roboty. W wolnych chwilach, które normalni ludzie poświęcają życiu towarzyskiemu ja gotowałam, fotografowałam i tworzyłam posty. Wciąż jednak czułam, że albo coś zmienię, albo przestanę pisać bo powoli nuda i wypalenie wkradały się do mojego umysłu. Pierwszym krokiem była przeprowadzka pod nowy adres, czyi na stronę, którą właśnie widzicie przed sobą. Jest ona kontynuacją tego, co zaczęłam pewnego sierpniowego popołudnia TUTAJ. Bloga tworzyłam bez pomysłu, ani dobrego aparatu. Chciałam się dzielić przepisami. Tak po prostu. Bez wielkich przygotowań gotowałam, fotografowałam swoje posiłki i pisałam w jaki sposób powstały. Wszystko okraszone było wątkami z mojego życia. Tak naprawdę myślę, że jest to właśnie kwintesencja blogowania i to odróżnia je od komercyjnych stron. Blogi powinny mieć chociaż częściowo amatorski charakter, być osobiste i ukazywać zwykle, choć wcale nie takie znowu nudne życie. Myślę, że  gąszczu stron, które możemy znaleźć w internecie ten aspekt blogowania umyka.

W lutym minionego roku miałam więc nową stronę, byłam stażystką jednego z wrocławskich szpitali, a wisienką na torcie okazała się propozycja poprowadzenia wegańskich warsztatów kulinarnych z Centrum Inicjatyw Wszelkich Zakrzowska 29 we Wrocławiu. Od tego czasu prowadzę je regularnie, spotykam się z fantastycznymi ludźmi, którzy na nie przychodzą, rozwijam kulinarnie, ale w zupełnie innym kierunku, niż pisząc bloga. Mam za sobą pokaz gotowania w Bielsko-Białej, gdzie pojechałam na zaproszenie tamtejszej, lokalnej  Vege Inicjatywy, pokaz gotowania na krakowskiej edycji Veganmanii organizowanej przez stowarzyszenie Otwarte Klatki, warsztaty wegańskiego gotowania dla Koła Gospodyń Wiejskich z Osowca, koło Złotowa oraz warsztaty kuchni roślinnej dla seniorów w Toruniu.  Nie tak dużo, jak na jednej rok? Może nie, ale w między czasie musiałam zdać na bardzo ładny wynik Lekarki Egzamin Końcowy, więc jeżeli pomyśleć, że dzieliłam mój świat pomiędzy kucharzenie i medycynę, to okazuje się, że nie próżnowałam. Ba! Zasuwałam, jak mały robocik. Stawiając na jak najwyższą jakość, dałam z siebie wszystko.

Dziś znów zastanawiam się co dalej. Blogosfera pęka w szwach i czasami ciężko mi się w tym odnaleźć. Czuję się takim dinozaurem, który nie nadąża za fejsbukami, intagramami, snapchatami. Zastanawiam się, bo choć blog jest tylko moim hobby, jednak jest  kosztowny i pracochłonny. Myślę, że wydaję na jedzenie więcej, niż wydawałbym nie prowadząc bloga, ale chcąc urozmaicić swoją kuchnię muszę mieć czasami coś ekstra. Do tego obsesyjnie kupuję rozmaite akcesoria kuchenne, którymi urozmaicam zdjęcia. Nabywam pod niego naczynia, które w chwili przeprowadzek są niczym kula u nogi, a nawet myślę o modelu nowego telefonu czy aparatu właśnie pod kątem blogowania. Do tego dochodzi czas – wolny czas – który spędzam gotując i pisząc. Oczywiście są też plusy: mam niezły zestaw naczyń i garnków, mam w czym gotować i na czym podawać. Do tego jemy ciekawe i urozmaicone jedzenie (może nie zawsze ciepłe, bo trzeba zrobić zdjęcia;)), którego pewnie nie chciałoby mi się przygotowywać bez bloga. Są blogerzy, którzy na swojej stronie publikują po kilka postów dziennie, wydają krocie na sponsorowane posty na Facebooku. Starają się niesamowicie, aby pozyskać czytelników. Ja tak nie umiem. Kasę, którą włożyłabym w promocję chętniej oddam dla jakiegoś stowarzyszenia walczącego o prawa zwierząt czy ludzi. Choć oczywiście rozumiem też pobudki, które nimi kierują oraz to, że obecnie głównie poprzez reklamę można dotrzeć do dużego grona odbiorców, które wiadomo – każdy mieć by chciał. Kompletnie mnie to nie dziwi. Kłamałabym, gdybym napisała, że mam to gdzieś, bo każdy potrzebuje czytelników, odbiorców tego, co robi. Kiedy blog ma gorsze dni, mało odsłon mówię mojemu chłopakowi, że to chyba nie mam sensu, bo wkładam w to niewspółmiernie dużo energii, którą mogłabym spożytkować inaczej, a i tak nikt tu nie zagląda. Potem jednak dostaję miłe wiadomości, widzę zdjęcia swojego jedzenia wrzucane na Instagram i myślę, że jednak lubię tu być. Zresztą… i tak gotuję, więc przy okazji można czasami w oparciu o to, co dzieje się w naszej kuchni napisać kilka słów i podzielić się przepisem.

Myślę, że po prostu chcę kontynuować to, co zaczęłam w blogosferze całe wieki temu. Chciałabym też wrócić do bardziej osobistej formy mojej strony, może publikować rzadziej, ale treściwiej. Zależy mi bardzo, aby strona była autentyczna, co naprawdę nie jest proste. Wielu czytelników blogów woli wykreowaną, sztuczną rzeczywistość, ale sieć pełna jest takich właśnie treści i wolałabym nie dokładać do tego cegiełki od siebie. Tylko czy waląc prawdę między oczy znajdzie się kogoś, kto zachce to przeczytać?

Ostatnio uzupełniałam nowy kalendarz i przepisywałam coś ze starego. Kiedy widzę ile w nim zdarzeń, spotkań, miejsc, które odwiedziłam to myślę, że niezła ze mnie zdolniacha, ze udało mi się wszystko jakoś upakować w te 365 dni 2015 roku. Czy było ciężko? Czasem ekstremalnie. Były nieprzespane noce, spadek masy ciała do krytycznego BMI. Był nawet pot i łzy. Nieraz chęć zapadnięcia się pod ziemię, głęboko do samego piekła, żeby przybić sobie piątkę z samym Belzebubem. Dlaczego o tym piszę? Bo to ważne… I prawdziwe. Wiecie, bo nawet, gdy przez 360 dni słońce świeci po oczach, a ja rzygam tęczą i puszczam bąki na różowo, zawsze pojawia się 5 dni, gdzie wiatr i piach w oczy. Zombie, śmierć, zło i zagłada. O tym blogerzy nie piszą, w każdym razie mało. Tutaj – na blogach, fejsbukach i instagramach musimy wydawać się silni, fajni, ładni i szczęśliwi przez 2h/d. Problemy zamiatamy pod dywan tworząc iluzję nowego, wspaniałego świata, do którego jakimś cudem dostaliśmy klucze. MY – WYBRAŃCY LOSU. Dlatego uważam, że blogom brakuje autentyczności. Sama niejednokrotnie łapię się w taką pułapkę, że piszę nie to co chcę, ale to co ktoś będzie chciał czytać i oglądać. Prawdziwe życie jest passe, a z kolei to „zwykłe” promowane to tu, to tam wcale zwykłym życiem nie jest. Jest raczej hipsterskim wyobrażeniem na temat zwykłego życia, pełne fajnych, drogich gadżetów i sprzętu. Bo teraz nawet  drewniana deska czy skrzynka na owoce może kosztować krocie.

Jasne, że lepiej dzielić się tylko tym, co ładne i dobre w życiu. W końcu – po co ludzi dołować smutkiem i brzydotą, ale z drugiej strony mam poczucie, że tworzy to przepaść pomiędzy nadawcą i odbiorcą. Mamy życie usłane różai kontra to, gdzie ciągle tylko kłody pod nogi i nic więcej. A wiecie, co jest fajne? Bezpośredniość i szczerość. Prawda. Nawet, gdy czasami jest bura i zamulona… W końcu na szczęście rzeczywistość częściej jest zielona, niebieska, różowa, czerwona, fioletowa. Chciałabym się dzielić z Wami samymi dobrymi mocami, ale wydaje mi się, że dla komfortu wszystkich powinnam odkryć przed czytelnikami tę stronę swojego życia, gdzie jestem niczym Syzyf. Czasem kulam głaz. Serio.

Myślę, że radą dla mnie samej, jak i dla innych blogerów będzie ten poczciwy i znany o zarania dziejów złoty środek. Tam się spotkajmy.

IMG_0107.JPG

 Za nami długi wywód, a jedzenie przecież stygnie. Uwielbiam w kuchni trzy rzeczy – prostotę, smak i … makaron. Moja dzisiejsza propozycja obiadowa łączy ze sobą wszystko. Sos robi się błyskawicznie, miksując wszystkie składniki w rozdrabniaczu, blenderem ręcznym lub Vitamixie. W między czasie gotujemy makaron – ja najbardziej lubię spaghetii, ale możecie wybrać dowolny. Sięgam raczej po ten pełnoziarnisty, bo jest zdecydowanie bardziej odżywczy, a absolutnie nasze danie nie traci na smaku.

Podobny przepis podesłała mi niedawno moja starsza siostra, która tak samo jak ja jest fanką prostych przepisów. Zmieniłam go nieco dostosowując do składników, które akurat znalazłam pod ręką, dlatego zachęcam Was do zmiany ziół na dowolne, które macie w domu. Cebulę możecie zastąpić szczypiorkiem. Sam sos doskonale sprawdzi się zarówno jako dodatek do makaronu, jak i pieczonych warzyw. Może też stanowić dressing do rozmaitych sałatek. Mam nadzieję, że przyda się Wam nie raz.

Ja do makaronu przygotowałam pieczone warzywa – ziemniaki, bataty, dynię, marchewkę, kalarepę, ale nie jest to konieczne i ze spokojem możecie zaserwować sobie na obiad spaghetti z sosem awokado. Bez żadnych dodatków. Wówczas przygotowanie naprawdę zajmie Wam nie więcej niż 10-15 minut.

Składniki:

  • 1 miękkie i dojrzałe awokado
  • sok z jednej, małej cytryny
  • garść liści bazyli
  • garść liści mięty
  • 2 ząbki czosnku, obrane
  • 1/2 małej lub 1/4 dużej białej cebuli – obrana i pokrojona w piórka
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 1/4 łyżeczki świeżo mielonego pieprzu
  • około 400 g makaronu pełnoziarnistego
  • garść świeżych ziół pod posypania przed podaniem

Makaron ugotować według instrukcji na opakowaniu. Wszystkie składniki sosu, czyli: awokado, sok z cytryny, bazylię, miętę, czosnek, cebulę, sól i pieprz przełożyć do blendera lub rozrabiacza i zmiksować na jednolity sos. Wymieszać z ugotowanym makaronem, posypać ziołami, ew. ulubionymi prażonymi nasionami lub orzechami i podawać natychmiast.

Gotowe. Smacznego! 🙂

IMG_0112.JPG

13 myśli w temacie “Obiad w 10 minut: makaron z sosem z awokado i ziół”

  1. zdecydowanie jestem za autentycznością. wolę rzadsze posty, ale żeby były, i żeby to się jednak nie odbywało kosztem twojego zdrowia 🙂

    i może wrócisz do p-nia? 😀

    a w ogóle to dziękuję za teksty, przemyślenia i przepisy, i życzę owocnego roku!

    Polubienie

  2. Maddy, jak śpiewały siostry Przybysz w Sistars: „nie przestawaj dawać to, co masz”. Nikt inny, jak Ty udowadniasz mi, że w naszym zawodzie można żyć wegańsko i wysupłać trochę czasu na pasje. O ile z pierwszym jakoś idzie, o tyle o drugie trzeba często zawalczyć.
    Dzięki za inspiracje! 😘

    Polubione przez 1 osoba

  3. jesteś świetnym przykładem osoby, że jeśli się chce to się da i na wszystko można znaleźć czas! choć czasem jest trudno, nawet bardzo, to jednak jesteś, robisz dalej to co kochasz i pomimo przeciwności, nie poddajesz się, działasz dalej 🙂 rób to co sprawia Ci przyjemność i dziel się dalej tym z nami, a takiej prawdy i autentyczności właśnie brakuje, bardzo sobie ją cenię w ludziach.

    obiad… gdybym miała awokado to zrobiłabym już dziś, ale na pewno jak tylko trafi do koszyka zrobię ten makaron 🙂

    Polubione przez 1 osoba

  4. Witaj. Właśnie pierwszy raz weszłam na Twoj blog . Tak naprawdę dzięki warsztatom które odbędą się w styczniu. Będę na nich i chętnie uscisne Ci prawicę i wspólnie zamieszam w garnkach. Do zobaczenia

    Polubione przez 1 osoba

  5. Najszybszy i najlepszy obiad jaki może być makaron+sos 🙂 Makaron to u nas w domu jest co drugi dzień, w przeróżnych daniach, dzieci nawet sam bez niczego lubią wcinać, często kupuję im trzy kolorowy Primo Gusto, wszystkie ich makarony są pyszne i dobrej jakości.

    Polubione przez 1 osoba

  6. Co racja to racja, u nas też bardzo często jemy makarony z przeróżnymi sosami, uwielbiam też pesto. A makaron musi być najlepszej jakości i taki właśnie jest primo gusto.

    Polubienie

Dodaj komentarz